poprzednia strona


Niechciana wizyta

Wspomnienia Alicji Grochowskiej
z domu Firkowskiej


        Życie 9-cio letniego dziecka mogłoby wydawać się beztroskie, szczególnie w miesiącach letnich, kiedy odwiedzali nasz dom krewni i znajomi, a dzieciarnia mogła hasać po lesie, wchodzić na wysokie drzewa, zbierać runo leśne: jagody, poziomki, maliny czy grzyby, których w tamtych lasach była obfitość, a piękne dorodne borowiki widoczne były już z podwórka.
        Ale mieszkanie pośród lasów w czasie wojny, oznaczało ciągłe dłuższe lub krótsze "wizyty" oddziałów partyzantów z AK. Często w środku nocy słyszałam pukanie w okno, wtedy poruszenie w domu; udawałam, że nic nie słyszę. Pewnych spraw musiałam być jednak świadoma. Niemcy wprowadzili obowiązek meldowania w urzędzie gminy wszelkich faktów dot. ruchu partyzantów. Zwłaszcza, że na terenie lubelszczyzny, kielecczyzny i powiatów woj. warszawskiego, armia podziemna przeprowadzała wiele skutecznych akcji przeciwko Niemcom, z wysadzaniem pociągów włącznie. A zatem za kontakt lub współpracę z "bandytami", jak Niemcy nazywali naszych dzielnych żołnierzy, groziła niechybnie kara śmierci.
        Wobec takiej perspektywy mój Tata, Alojzy Firkowski, syn Franciszka jako leśniczy fingował od czasu do czasu takie meldunki zawierające fikcyjne informacje odnośnie daty, liczby osób, rodzaju posiadanej broni, itp. Treści tych meldunków uczyli się wszyscy domownicy, powtarzając je co wieczór jak pacierz. Zawsze jednak była obawa, że ktoś nie wytrzyma strachu np. w obliczu przystawionej do skroni lufy karabinu i powie prawdę, tak jak zdarzyło się w przypadku kolegi mojego Taty, również leśniczego.
        Pewnego dnia powiało grozą. Był zimowy, mroźny ranek 1943 roku. Wokoło biel śniegu. Tata wyszedł w teren na inspekcje prowadzonego wyrębu lasu. Mama krzątała się przygotowując obiad, nawiasem mówiąc piekła zająca, którego aromatyczny zapach rozchodził się po mieszkaniu. Ja leżałam chora w stołowym pokoju z powodu przeziębienia, na które często zapadałam w dzieciństwie. Nagle dał się słyszeć warkot samochodów i krzyk Mamy - "O Boże!". Zerwałam się do okna i co widzę... Kilka samochodów ciężarowych, z których uzbrojeni po zęby wyskakują niemieccy żołnierze otaczając stalowym wieńcem ogrodzenie domu, a za moment głośny szwargot wchodzących do środka.
        Mama "zaprasza" ich do pokoju, w którym leżę. Penetrują wszystkie pomieszczenia, wydają nieartykułowane dźwięki ciągnąc zapach pieczonego zająca, a na mój widok, że "krank" na wszelki wypadek odsuwają się. Jest ich kilkunastu, rozsiadają się niektórzy wokół stołu. Jest z nimi tłumacz. Niecierpliwie dopytują się o Tatę. Akurat tuż przed przyjazdem Niemców pojawił się w naszej leśniczówce robotnik leśny, który był wysiedlony z poznańskiego i znał nieco niemiecki, więc Mama powiedziała im, że on może pójść po Tatę. Oczywiście pod eskortą wyprawili go po Tatę, a w domu zaczęło się przesłuchanie. Mama opanowana, nawet uśmiechnięta odpowiadała na ich pytania. Do mnie się nie zwracali, nawet patrzyli z pewnym strachem, bowiem sięgające zenitu nerwy i lęk spowodowały, że zaczęło mną rzucać jak w ataku epileptycznym.
        W myślach kołatały się słowa modlitwy, którą odmawiała ze mną Babunia - "Kto się w opiekę odda Panu swemu..." (J.Kochanowski). A trwoga była naprawdę wielka... Tata nie wracał do domu, czas płynął a oni drążyli i drążyli o partyzantów. Na pytanie "Jak wyglądali?" Mama ze spokojem spojrzała na każdego z nich i wskazując odpowiedziała "O, jeden był podobny do tego pana", co wywołało rechot i okrzyki "Bandit, Bandit".
        W czasie całego przesłuchania obok Mamy stał mój niespełna pięcioletni braciszek Witek, przyglądać się bacznie niezwykłym "gościom". Na zadane przez tłumacza pytanie o rodzaj broni partyzantów, otworzył buzię, a że słabo jeszcze mówił, to próbował wychylić się w kierunku stołu i wskazać jeden z niemieckich karabinów, ale Mama czujnie zwróciła mu uwagę, aby nie przeszkadzał.
        Przesłuchanie wreszcie dobiegało końca. Obserwując tłumacza i siedzącego obok dowódcę widziałam, że Mamy odpowiedzi sprawdzali z dyskretnie trzymaną kartką. Tata wszedł do domu po ich odjeździe. Okazało się, że był przesłuchiwany przy furtce, na takim silnym mrozie. Okazało się, że pytania u obojga Rodziców były identyczne - na szczęście odpowiedzi również. Chwała Bogu Najwyższemu. Na drugi dzień mój 40-letni wówczas Tata nie był już szatynem...

Data spisania wspomnień: grudzień 2005r.